Na "Małe życie" czaiłam się już od dawna, jednak przez długi czas zdecydowanie nie było nam po drodze. W bibliotekach zawsze były do niej kolejki a chyba nie zależało mi ąż tak bardzo, aby zdecydować się na kupno. W końcu jednak doczekałam się, przeczytałam i.... mam bardzo mieszane odczucia. Na pewno nie jest to dla mnie takie arcydzieło, za jakie niektórzy uważają książkę Yanagihary. Z "technicznej" strony nie mam jej nic do zarzucenia. Czytało się ją naprawdę dobrze, narracja nie męczyła i nawet z ciekawością czekałam na rozwój losów bohaterów. Po przerzuceniu ostatniej strony jednak, w głowie zostało mi jedno wielkie WHAT? Nie jestem specjalistą od wiktymologii, ale "umiejętność" głównego bohatera do przyciągania do siebie sadystów i ogrom okropności, jakie spotykają jedną tylko osobę, jest dla mnie aż nierzeczywista. Chęć samounicestwienia zaś, mimo wszystkich dobrych rzeczy, jakie w końcu mu się przytrafiają i kochających ludzi, którzy go otaczają, zbyt melodramatyczna. Dlatego też, mimo iż czas spędzony z lekturą na pewno nie był stracony, rozczarowujący jest dla mnie fakt, iż pierwsze, co pomyślałam po skończeniu książki to "i po o on tak długo się męczył?" Pytanie to, niestety, towarzyszy mi do tej pory, i jest dla mnie kluczowe, jeśli chodzi o recenzję te pozycji. Trochę szkoda....
Ocena: 4
(Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2016, stron 814)